Nieograniczenie w piciu herbaty, w dużych ilościach, zimny nos i lodowate ręce są moim znakiem rozpoznawczym,  podobnie jak połknięcie  na przystawkę połowy golonki z talerza współbiesiadnika, w oczekiwaniu na konkretną porcję żeberek w ostro-słodkiej glazurze. Ani jedno ani drugie nie sprawia mi dużego problemu.
Spożywanie wiadrami bursztynowego płynu, wprawiało poczatkowo w konsternacje współpażerów doli i niedoli pracowniczej. Z czasem przyzwyczaili się, iż nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu w mojej odsłonie nie ma sobie wśród nich równych. Plusem są podarunki w postaci gramów różnych herbat przywożonych dla mnie z wakacji.
Nie wiedzą na szczęście jak lubię mandarynki.  Pozostawię ich w błogiej nieświadomości, faktu jaką ilość jestem w stanie pochłonąć jednorazowo.
Uwielbiam niemal wszystko co mandarynkowe. Ich zapach, konsystencje i smak, poza kolorem, który nieodzownie kojarzy mi się z sukienką szytą godzinę przed wyjściem na  pewna imprezę, w której w ferworze przygotowań i presji czasu, nie zszyłam sfastrygowanego  boku i całą noc na wdechu, pilnowałam nitek, by nie pochwalić, się wszystkim swoja bielizną.

Komentarze